Drepczę pokornie wśród wijących się stromych, wiejskich uliczek, z siwymi kikutami wyschniętych traw i pstrokaciznami śmieci. Im bliżej szkoły, więcej kartoników po mleku. Poproszę kiedyś kogoś z rodziny, aby odebrał mojego syna kierując się tym tropem.
Małe miasteczko jest senne i oddycha wiatrem po wielkich śniegach. Przedziwnie nie moje to miasto, już żadne nie jest moje. Lublin jest egzotyczny a Tarnobrzeg rozrzewniony, pełen wspomnień. Każda ulica i dzielnica odpowiada za inne życie. Tu pracowałam, tu studiowałam, tu chodziłam z wózeczkiem, wydreptując dziesiątki kilometrów. Łańcuta i Rzeszowa nadal nie znam.
Nie robię sobie ulubionych zakładek ze stronami rodzinnych miast, bo nade wszystko nie lubię wspominać. Teraźniejsze suche patyki i grzebiące w kompoście bażanty są możliwie najlepszym ze światów.
Nauczyliśmy syna, że ma być współczujący i uważny. Normalna wiejska podstawówka pokazała mu, że ma być czołgiem i biedak w żaden sposób nie potrafi się na to przestawić. Panie w szkole stosują metodę dzikiego zachodu - dzieci muszą rozwiązać swoje problemy same. Kiedy zaczynają się tłuc, na obiad dotrze tylko najsilniejszy.
Drepczę wzdłuż wijącego się i syczącego potoku i myślę, że nie jest źle. Problemy rosną razem z dziećmi i mam jeszcze chwilę względnego luzu.
Oby do lata.