piątek, 7 listopada 2014

mikropodróż

Wybrałam się do Anety po cienkiej linii impulsu, który przyszedł z fejsbuka. Muzeum Etnograficzne w Krakowie zainicjowało warsztaty drzeworytu, sublimując wszystkie atuty w jednym miejscu i ściskając je jak gwiazdę neutronową do wielkości dwóch twórczych godzin.

Pomysł odważny, bo oczywiście tak się nie da, ale jako pretekst do ponownego kontaktu z drzeworytami Pawlikowskich, a przede wszystkim z Anetą - niecny i przebiegły!

W wielkiej zadyszce twórczej rzezałyśmy swe linolea, które miały udawać klocki lipowe stosowane onegdaj. Co chwilę jakaś skulona nad dziełem niewolnica - kursantka łapała oddech, po czym w wielkim pośpiechu przybierała pozę gargulca.

Przygoda zaliczona, a nawet więcej - w niedosycie twórczym odwiedziłyśmy Arka w Żywej Pracowni, robiąc wejście smoków (w końcu - Kraków, więc może mało oryginalnie).
Bardzo było warto! Przestrzeń to żywa faktycznie, przestrzenią i czasem nieograniczona, lecz spójna i klarowna.

Wiał Halny, pachnący i ciepły. Wiały zapachy jesieni, nietypowo obecne; kebaby, piekarnie, pachniały ogródkowe kwiaty jesienne, bez Halnego bezwonne i smogowe.
Czas jednak naglił, więc nie mogłam zaplanować nic więcej, jednak mogłam spacerem przemierzyć Kazimierz i pozaglądać w życia podwórkowe. Budynek Kantora wymacałam w zachwycie. Po prawej stronie Wisły i tramwaju serwowano zachód słońca, w lewych oknach srebrny księżyc ogromny.

Autobus gładko jak statek wysunął z dolnej płyty dworca i wbił się na autostradę. Tak miękki, klimatyzowany i panoramiczny jak pojazd kosmiczny. Pasażerowie cisi, po półgodzinie nie wytrzymali i rozdzwonili się do krewnych. Tak oto nucąc cichutko gujarati mantrę stałam się skarbnicą sekretów księdza jadącego na kolonoskopię, a dzwoniącego do zakonnic, pani wracającej do domu po chemii piersi i dziewczyny szantażującej swojego chłopaka przez telefon, że jeśli ją kocha to ugotuje obiad na jej przyjazd. W końcu wytargowała same ziemniaki, więc miłość chyba dogasała, wraz z ulatującą parą. Pan z przodu umawiał się ze znajomymi na wieczorki autorskie, skoro już przybył do Rzeczpospolitej podpisać swoje książki.
Ciekawe, co dowiedzieli się o mnie? Że coś ryłam, odbijałam, żeby rodzina wpuściła koty przez okno?
Że mnie o dziwo plecy nie bolą?

Wielką mą radością są nowe książki, w tym jedna nowość tyniecka, Main w antologii wybranej. To taki deser, że aż żal czytać, narazie przyglądam się okladce, żeby wystarczyło na dłużej.











Kto żyw w Krakowie niech na warsztaty w Żywej się umawia, zrobi o niebo więcej i mądrzej niż my w MEK-u